JAK WYGLĄDA MOJA NAUKA? NIESPODZIEWANE SPOTKANIE + GROCHÓWKA Z WĘDZONKĄ

14:28 Unknown 3 Comments




Witajcie! Właśnie jestem w szpitalu, siedzę na materacu położonym na metalowych, białych prętach, czyli tzw. łóżku. Zasnąć na nim to wyczyn, uwierzcie. Podczas prób zapadnięcia w sen aby ten męczący dzień szpitalny się skończył, przewracam się ciągle to na jedną to na drugą stronę. Poduszka na owym łożu zawsze jest albo za płaska, albo zbyt odstająca. W takim razie albo mam wrażenie, że śpię na placku albo na kołku od drewna. Cały dzień byłam podłączona do kroplówek, dawno już tak nie miałam. Po raz drugi dopiero dodaję notkę będąc w szpitalu. Zawsze nie mam na to ochoty i mi się po prostu nie chce, i to też wynikało  z samopoczucia. Tym razem, zebrałam się w sobie i wziełam się za pisanie. Książka mi się zaraz skończy, nie będę miała co czytać! Zawsze wezmę za mały zapas. Jestem tutaj od poniedziałku, a we wtorek i środę miałam badania. Na jednym z nich Pani technik mi nawet puściła Bolka i Lolka, co za rozrywki. Cała tak ścierpłam, że po dotknięciu mojej ręki miałam wrażenie, że dotykam ręki trupa. Wczoraj miałam trochę ciężki dzień. Moje wyniki owszem, wyszły dobrze, wszystko czysto, nic się we mnie nie zalęgło. Czuję się bardzo dobrze, wyniki krwi mam prawie jak zdrowy człowiek! Zapomniałam już, jak to jest czuć się tak...niezmęczonym. Żywym. Bez wmawiania sobie, oszukiwania swojego mózgu, że czuje się dobrze. Tym razem, byłam z nim zupełnie szczera.  Pomyśleć, że zdrowe osoby w moim wieku wcale nie przejmują się tym, jakie mają wyniki, podczas gdy dla mnie to sensacja i, obecnie sens życia. Podczas gdy ja traktuję moje wyniki morfologii tak, jak olimpijczyk traktuje to, jak daleko skoczy w dal. To jest jak: "Patrz, pochwalę się! Mam ileśtamnieważnewsensiededużo leukocytów! Kozak ze mnie, nie?? No, wiem!" albo "Mam mega dobre płytki krwi wow, ale ze mnie Pudzian, jest moc, jest siły kloc"  Najbardziej cieszy mnie dosyć wysoka hemoglobina. Wciąż nie jest w normie, zdrowy człowiek pewnie narzekałby na zmęczenie, podczas gdy ja czuję się jakbym spotkała w Biedronce One Direction, potem podała masło z lodówki Jennifer Lawrence, a następnie skubała fistaszki z Edem Sheeranem na trzepaku. Co do kiepskiego dnia. Nie usłyszałam tego, co chciałam. Sądziłam, że ze względu tak dobrych wyników w leczeniu i takiego postępu, już w mi w końcu trochę odpuszczą, że przejdę na chemioterapię podtrzymującą czyli już taką chyba najlżejszą jaka jest. O, właśnie w tym momencie pisania notki zmieniłam położenie. Teraz leżę już na MOIM łóżku! Nie na metalowych prętach i twardym jak zamrożony kotlet materacu, tylko na mym łożu. Dokładnie na jego skraju, oparta o moje ulubione biało - szare poduszki w dresikach skubiąc fistaszki. Idealnie. Brakuje tylko Eda Sheerana. Dobrze, skoro już jesteś poinformowany o mojej lokalizacji, przejdę dalej do tematu. Nie przeszłam na chemię podtrzymującą. Możliwe, że już wcześniej wspominałam co to takiego, ale napomnę raz jeszcze. Chemia podtrzymująca to po prostu słaba chemia. Najczęściej przyjeżdża się na nią rzadziej, trwa krócej i WŁOSY PRZY NIEJ W KOŃCU ROSNĄ. Można powiedzieć, że jak na nią przechodzisz to zaczynasz PRAWIE normalne życie. Gdybym ją teraz już dostała, byłoby jakieś prawdopodobieństwo że na wakacje miałabym już króciutkie włosy. Niepotrzebnie się nastawiałam. Po prostu uznałam, że przeszłam już chyba wszystko co możliwe, i moja wyobraznia mi nic nowego nie podpowiada, co mogliby mi jeszcze "dowalić". Ale jednak. Nie dostanę ani słabszej chemii, ani mocniejszej, tylko po prostu inną. Nie dostałam jednoznacznej odpowiedzi czy włosy które teraz minimalnie mi urosły ( czyli po prostu meszek jak u niemowlaka, albo nawet mniej i brwi i rzęsy taaakie gęste!) mi wypadną, ani czy będą rosły. Zostałam przykuta do kroplówki na 3 dni bez przerwy, pielgrzymkami co godzinę do toalety, jak dziadziuś z chorą prostatą.
Gdy pytałam Was, moja mała wataho czytelników o czym chcecie mieć notkę, dostałam odpowiedz, że na temat moich lekcji i jak obecnie wyglądają. W takim razie zaczynam wam relacjonować, czym moje domowe nauczanie różni się od tradycyjnego:
  - nauczyciele nie przychodzą do mnie wcześniej niż o 9.00 rano, nigdy nie muszę się zrywać bardzo wcześnie
- mam dużo okienek w planie lekcji, często mam np. 2 godziny przerwy
- ilość zajęć danego dnia jest zawsze różna. Czasem mam 4 lekcje, czasem tylko jedną, bo tak mi wypada w planie lub inni nauczyciele z jakiegoś powodu nie mogli przyjść. Wiem, wiem co sobie właśnie pomyślałeś. "Wow! Ale mało! Też tak chcę" Ale lekcje indywidualne trwają inaczej, są inaczej traktowane i w inny sposób się je przeprowadza. Wiadomo, nie ma sytuacji kiedy nauczyciel patrzy w tablicę egzekucyjną zwaną dziennikiem i niby to niepozornie się uśmiecha, wybierając skazańca,  mrucząc pod nosem: "Do odpowiedzi przyjdzie..." Wydawałoby się, że jego nos się przekrzywił od nieskończonego wkładania go w książki i następnej sterty kartkówek desperacyjnie pokreślonych przez uczniów. Tak jest w szkole. Na lekcjach indywidualych nie.
- nauczyciele bardziej biorą pod uwagę moją pracę na lekcji, zawsze mnie pytają, często bez oceny.
- nie mam niezapowiedzianych kartkówek
- często nauczyciele dają mi sprawdziany do domu, po to by nie marnować lekcji, które i tak musimy nadrobić przez moje częste wyjazdy
- dwie lekcje indywidualne trwają 1 h 15 min, tak mam w przypadku np. matematyki. Najkrócej trwają 35 minut, a tak średnio 60 min.
- najczęściej mam przerabiane najważniejsze tematy, tak by wyrobić się z materiałem, inaczej pewnie bym siedziała w książkach do wakacji
- wszyscy nauczyciele mnie raczej lubią, bo w sumie nie mają się za co na mnie wściekać, bo raczej nie mam jak ściągać ani jak rozmawiać z innymi przecież, nie?
- mam tylko najważniejsze przedmioty, takie jak matematyka, fizyka, polski itd. Dziwnie byłoby mieć indywidualny w-f. Jakby to wyglądało? Samotne podawanie piłki?
To chyba wszystko, co mogę napisać na temat zajęć domowych. Dodam jeszcze, że dzięki temu więcej się uczę na lekcjach, i poprawiłam się z niektórych przedmiotów. Mam również mało pracy domowej.
GROCHÓWKA Z WĘDZONKĄ
POTRZEBUJESZ:
 
- 2 szklanki grochu, namocz je przez godzinę w gorącej wodzie!
 - 2 ziemniaki
-  1 cebula
- 2 ząbki czosnku
- 4 ziarna ziela angielskiego
- 4 liście laurowe 
- 1 łyżkę majeranku
- 1 łyżeczka wędzonej papryki ( może nawet mniej, ja już nie raz z nią przesadziłam)
- 4 łyżki oleju
- 1l bulionu warzywnego 
- sól
- pieprz
 
CO MASZ ZROBIĆ:
  1. groch ugotuj osobno, aż zrobi się miękki.
  2. Ziemniaki i cebule pokrój, czosnek obierz ze skórki.
  3. Rozgrzej olej w garnku. Wrzuć cebulę, wyciśnięty czosnek, ziele angielskie, liście laurowe i wędzoną paprykę i duś na małym ogniu przez 5 minut. 
  4. Dodaj pokrojone ziemniaki oraz bulion
  5.  Gotuj pod przykryciem tak długo az ziemniaki będą miękkie
  6.  Dodaj ugotowany groch, dopraw do smaku.
To moja ukochana zupa. Inspirujacją była Jadłonomia. Smakuje jak ta wojskowa grochówka, serio! I to bez mięsa, wędzonka załatwia całą sprawę. Właśnie. Prawie bym zapomniała pochwalić się najważniejszym! Ale to zaraz. Najpierw zanudzę was tym co lubię najbardziej - jedzeniem. Odnalazłam znowu sens życia. A dokładnie, miejsce życia. Restauracja Meeze w Warszawskim Mokotowie. W końcu spróbowałam Hummus! I falafele! Matko, ile zjadłam kolorów, smaków i zdrowia! Hummus jest przepyszne, warto spróbować. Muszę się nauczyć takie robić - zaraz po serniku z tofu. Kuchnia wegańska mega zaskakuje, nie? Wyskakuje z ukrycia, i krzyczy "BAM COŚ MOŻE BYĆ SMACZNE POZA MIĘSEM" i strzela Ci tofu w twarz. Muszę tam jeszcze raz zajrzeć, tym bardziej że jest 3 minuty od mojej prywatnej kliniki, do której chodzę na moje "SPA". Będę tam zaciągać mojego tatę mięsożerce, hummus mu wyjdzie kieszeniami. Wracając do tematu. Wyszłam z mamą z owej restauracji, i zaczęłam szukać drogi przez GPS do mojej kliniki. "Idz na północny - wschód" - powiedziała nawigacja. Taak, bo ja na pewno wiem gdzie są poszczególne kierunki, co ja jestem, indianin?  Udałam się w kierunku ładnej kawiarni, która już wcześniej zwróciła moją uwagę. Po chwili zorientowałam się, że mój "niezwykły" zmysł orientacji w terenie który ma czasem problem którędy wejść do sklepu, mnie zle poprowadził. Zawróciłam, a moje oczy zarejestrowały osobę w blond koczku pochyloną w skupieniu nad laptopem. Nie. Niemożliwe. Czy to moja ulubiona blogerka? Moja inspiracja? Marta Dymek z Jadłonomii? Zatrzymałam się, i zagadałam. Tak, to była ona. Strasznie się ucieszyłam na jej widok, to było dla mnie dużym zaskoczeniem. Zamieniłyśmy parę zdań, Pani Marta ciągle się śmiała i była bardzo, bardzo sympatyczna. Powiedziałam jej wszystko, co zawsze chciałam jej powiedzieć. Szkoda, że nie porozmawiałyśmy dłużej, bo się spieszyłam na zabieg. Ale już 9 kwietnia widzimy się na warsztatach kulinarnych! Mam nadzieję, że mnie zapamiętała. Albo zapamięta, bo ja robię więcej bałaganu niż gotowania, i pewnie przy mnie postoi. 
Notka pózno, wiem. Brak energii i jakoś czasu. A, i lenistwo.


3 komentarze:

  1. Nareszcie notka! Cieszę się bardzo bardzo bardzo.
    Widzę że kochasz Igrzyska Śmierci albo ściśle Jennifer Lawrence ach no cóż SAME SAME SAME.
    Dzięki za przedstawienie jak wygląda teraz Twoja nauka :) Masz stres przed testami? Ja na razie nie ale pewnie nie za długo będę latać jak poparzona panikując, a w noc przed egzaminami pewnie nie będę całą noc spać z bólem brzucha, takie typowe haha. Jeju jeju niezłe masz szczęście, że spotkałaś swoją blogową idolke! Cóż w takim razie ja wyczekuje aż spotkam Ciebie :)
    Śliczne zdjęcia, takie tumblerowskie 😂
    Nie jestem przekonana co do grochówki bo za nią nie przepadam, ale może kiedyś, gdzieś, z kimś w jakiejś dziwnej sytuacji tego spróbuje! :)
    Kurczę, szkoda że Twoje włosy nie mają jeszcze szansy na większą regeneracje ale powiem Ci naprawdę szczerze że do twarzy Ci w turbanie, serio serio. Ja to w czapce czy czymś takim wyglądam jak kompletny ziemnior. Fajnie, że masz swoją ulubioną restauracje ja raczej rzadko kiedy jem "na mieście" wiec nie mam takich swoich ulubionych miejsc eh, ale ostatnio odkryłam taką klimatyczną kawiarnie, wiec rkkwjwndqkiw mam gdzie robić zdjęcia haha
    Trzymaj się i czekam na kolejną notkę!
    Martyna

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeny spotkalas Marte!!!! Zazdroszcze;) swietna notka, napisana taka fajnym jezykiem, widac ze lubisz pisac i ci to wychodzi:) zycze zdrowia i duzo sily!:*

    OdpowiedzUsuń
  3. Super blog, świetne zdjęcia. zdecydowanie będę wpadać do ciebie częściej, bestem ciakawa twojej 'hitorii'jeśli moge to tak nazwać. Dużo zdrowia kochana! Zapraszam do również do siebie, w sumie zaczynam wiec mile widziane przeróżne rady floeerly.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń