Troszkę o ludziach, niesamowity outfit + WEGAŃSKIE CIASTECZKA OWSIANE

16:32 Unknown 6 Comments

Hejeczka! Skończyłam drugi cykl nowej chemioterapii, czyli bardziej "jak zamknąć człowieka w murach na 3 dni podłączonego do worków na 24 godziny, gdzie jego jedyny spacer to pielgrzymki do toalety,  i rozrywkowe sikanie do plastikowego słoika, bo w tym przypadku nawet to, ile ci się udało wydoić jest ważne, a pytanie czy był stolec jest jak najbardziej na miejscu". Tak, o to wam przedstawiłam w ogromnym skrócie szpitalną codzienność, jak widzicie z porażającą szczerością. Na szczęście tylko te dwa cykle były tak ograniczające moją wolność ruchową, mam nadzieję że następny to będzie już chemia podtrzymująca, a ona nie pozbawi mnie swobody na długo. Wprowadzono mi nowy zabieg, bardzo z resztą ciekawy. Ubranie, które zapobiega podziałom komórkowym i mutacjom genetycznym czyli nawrotom choroby nowotworowej. Dzięki polu elektromagnetycznemu. Strój ten zawiera dwie czapki, kamizelkę, koc i spodenki. Jak to zakładam, wyglądam jakbym zaraz miała się wybrać na ryby lub jak antyterrorysta, mogę się wcielić w obydwie postaci. Jestem w tym ubraniu także trochę szersza, więc wyglądam na umięśnioną także mogę spróbować siać postrach na osiedlu. Fryzurę mam jak dres, a jak założę dodający mi muskularności outfit, to już w ogóle mięśniak w pełnej okazałości. Owe ubranko nie kosztowało mało. Na szczęście są fundacje, 1% z podatku, stowarzyszenia i zbiórki. Gdyby nie to, zapewne nie starczyłoby nam na większość moich leków, wyjazdów i zabiegów. Nasz kraj niestety ani trochę nie wspiera osób chorych, bo ja jako osoba niepełnosprawna dostaję zaledwie marne 153 zł miesięcznie, a i mogę sobie zaparkować pod samymi drzwiami supermarketu. Sprzęt ten przybył do mnie z Tajlandii, gdzie został dla mnie uszyty. Muszę w tym leżeć w określonych porach dnia, o różnym czasie, który z miesiąca na miesiąc się przedłuża. Sprzęt ten nazywa się ECCT i uratował życie wielu osobom, których los był już spisany na straty przez lekarzy. Ten wynalazek ma zadbać o to, abym nie musiała się martwić nigdy o to, że wrócę do szpitala że choroba się wznowi. Oczywiście, ja dbam cały czas o to, nie polegając tylko na chemii, o czym dobrze wiesz jeżeli czytasz mnie od jakiegoś czasu. To wspaniałe i zaskakujące ile pomocnych rzeczy zdołał wymyślić człowiek by nam zdrowiło się lepiej. Kto by pomyślał, ubranie które zapobiega MUTACJOM GENETYCZNYM. Medycyna tak poszła do przodu, że człowiek jest w stanie wpłynąć na GENY, kiedy dotychczas wszystkim wydawało się, że z tym nie da się nic zrobić. Gdy usłyszałam, co taki kawał sztywnego materiału, który można by pomylić z kamizelką dla zwykłego, próbującego przywołać chociażby desperackim spojrzeniem malutką rybkę na swoją wędkę rybaka, pomoże na zawsze uniemożliwić mój powrót do szpitala, byłam pod wielkim wrażeniem i naprawdę mnie to ucieszyło. Jest tyle możliwości i to bezbolesnych, bez efektów ubocznych i bez zbędnego cierpienia by wyleczyć nie tylko raka, ale cukrzyce, alergie i wiele chorób przewlekłych. Niektóre są tak rozbrajająco proste, że szok. Niestety, jak już wiele razy wspominałam, ale wspomnę raz jeszcze niestety na świecie panuje spisek farmaceutyczny, i ktoś zarabia na cierpieniu ludzkim. Szkoda na to liter, pisać można o tym wiele, a o jednej z największych bzdur czyli szczepionkach, walić w klawiaturę można tyle, że wcisnęłabym klawisze do laptopa tak mocno, że wyszłyby drugą stroną. Jeżeli chcecie, mogę wam ten temat troszkę zbliżyć, tyle ile mniej więcej potrafię, bo ja jakaś oczytana specjalnie nie jestem, tylko tak wam przedstawić mój pogląd na sprawę. Czasami nie chciałabym być taka świadoma wszystkiego czego standardowego, żyjącego sobie swobodnie nastolatka kompletnie nie interesuje. Wiem chyba aż za dużo ( chociaż i tak pewnie o większości nie mam pojęcia, ale i tak na pewno wiem więcej niż przeciętny człowiek i nie, nie chodzi o to że uważam się za mądrzejszą, no wiecie o co mi chodzi) o tym co jest rakotwórcze, o tym jak lekarze mają zamknięte umysły, jak firmy farmaceutyczne robią wszystko byśmy się tylko aby za szybko nie wyleczyli, jak manipulują nami media itd. Nieświadomość jest beztroską.
Dzisiaj post na poważnie, trochę porozmyślam, porozlewam wody. Nie przestawajcie czytać, to tylko małe rozmyślanko.
Zazdrość ludzka jest straszna. Jej samolubność, brak myślenia o uczuciach innej osoby i nieświadomość tego, że nie wszyscy mają tak łatwo w życiu jak oni. Zapatrzenie w siebie, ciągłe ocenianie, taka pewność swego zdania, że twoje się kompletnie nie liczy, chociaż masz rację. Ile razy moi rodzice, mając chorą na raka córkę, spotkali się w pracy z komentarzami typu "Powinieneś się zwolnić z pracy, w swojej sytuacji" albo "Po co wam tyle tych pieniędzy z fundacji, zbiórek itd. skoro za chemię i szpital się nie płaci?". Ja sama się spotkałam z podobnymi reakcjami, kiedy to niektóre osoby z mojej klasy nie mogły się pogodzić  z niektórymi ulgami jakie mam dotyczące mojej choroby, kiedy nie zawsze mogłam gdzieś się pojawić lub o oceny. Komentarzami co do mojej diety, że niby tak "wszystkiego" nie mogę a zjem czasami coś niedozwolonego, jakbym nie miała do tego prawa. Ludziom się wydaje, że wszystko jest takie proste. Są zazdrośni, myślą tylko o sobie. Niech się ze mną zamienią. Oddam im wszystkie moje ulgi, ale razem z chorobą adios. Myślą, że skoro idzie coraz lepiej, to nic mi się nie należy i nie powinnam mieć niczego odpuszczane. Momenty, kiedy niektórzy członkowie  rodziny nie są dla ciebie wsparciem, tylko cię ciągle oceniają, krytykują, nie widzą w tobie żadnych zalet i są przekonane, że wiedzą o tobie wszystko. Nie przejmuję się tym, nie! Już dawno przestałam. Znam swoją wartość wiem, że nie warto się uganiać o czyjąś uwagę, skoro on  nie może cię docenić takim, jakim jesteś.
Trochę dołujący tekst, ale chciałam o tym napisać. A teraz weselsze wiadomości: WŁOSY SIĘ TRZYMAJĄ!! Mamuńciu, są takie gęste na czubku, tylko po bokach jeszcze mało. Ale nigdy nie miałam w ciągu tych prawie dwóch lat takich długich. Codzennie rano robię kontrolę rękami czy tam ciągle są, i bawię się tym moim małym "trawnikiem". Po tak długim czasie nie posiadania niczego na tej błyszczącej łepetynie, moje ręce przeżyły szok termiczny czując na głowie ciepłe włoski zamiast zimnej pustyni. Eminem jestem jak malowany. A o to przepis! Niedawno odkryty na podstawie mojej ukochanej Jadłonomii:
BEZCUKROWE , WEGAŃSKIE CIASTECZKA OWSIANE 


POTRZEBUJESZ:
  1.  70 g oleju kokosowego
  2.  30 g oliwy z oliwek
  3. 1/2 szklanki ksylitolu ( lub po prostu cukru, ale wtedy już nie będą takie zdrowe)
  4. 1/2 szklanki mąki orkiszowej pełnoziarnistej
  5. 1 1/2 szklanki płatków owsianych 
  6. 1 łyżka zmielonego siemienia lnianego
  7. 2 łyżki wody
  8. 1/4 łyżeczki zmielonego imbiru
  9. 3/4 łyżeczki sody 
  10. 3/4 łyżeczki cynamonu
  11.  szczypta sezamu
  12.  1 łyżka wiórków kokoswych
PRZYGOTOWANIE:
1. Oleje utrzeć z ksylitolem dzięki mikserowi, tak by zniknęło jak najwięcej grudek
2. Dodać zmielone, zalane wodą i już spęczniałe siemię i utrzeć na gładką masę. ( Jak wyjdzie taka ciapka dla dzieci, to też nic się nie stanie, ja tak miałam. Sądziłam, że los moich ciastek jest skończony, ale jednak się udało)
3. Dodać mąkę, sodę, sezam, cynamon, imbir, wymieszać na niskich obrotach
4. Na samiutki koniec dodać płatki owsiane i wiórki kokosowe.
5. Zagnieść ciasto w formie kulki i odstawić do lodówki na 2 godziny, modląc się w duchu by nam wyszło.
6. Piekarnik rozgrzać do 180 stopni, formować ciasto w kształcie jak wiadomo ciastek. Piec krótko, bo 10 minut. Ciasteczka wyjdą miękkie, ale pyszne.
A na koniec info! Ciąży nade mną klątwa, serio. W konkursie literackim, w którym umieściłam wpisy z bloga, zajęłam DRUGIE MIEJSCE! Dlaczego nigdy nie pierwsze?! 
SNAPCHAT: twerkwithpeeta
INSTAGRAM: twerkwithpeeta




6 komentarze:

WARSZTATY KULINARNE + KOTLETY Z KASZY JAGLANEJ

14:14 Unknown 1 Comments

Witam! Dygam na nóżkę, podwijam suknię, hylę czoła. Przywitałam się jak prawdziwa dama, ale po staroświecku. W każdej notce witam się inaczej, ale ze mnie nieprzewidywalna blogerka.  Właśnie siedzę sobie w samochodzie zagryzając bułkę. Kolejna część z cyklu "Pauliny podróżniczki", ponieważ w tej chwili wyjechałam z Polski i udaję się po raz kolejny do Hannoveru. Po raz kolejny, bo czwarty. W celach jak zwykle standardowych, bo kuracyjnych. Będą mnie leczyli tak jak ostatnio, laserami i prądem. Tak droga młodzieży, prąd nie jest potrzebny tylko do wifi! Działa również świetnie na nasz organizm. O tym za chwilę, jeśli wytrzymasz do końca notki. Dasz radę! To na prawdę mało tekstu, nie potrzeba wiele wysiłku, nawet jeżeli wszedłeś w tego jakże oryginalnego mam nadzieję, bloga. Jesteś przypadkowym czytelnikiem? Świetnie, to nie wychodz jeszcze proszę, wytrzymaj! Nie kieruj myszki na "x", nie wcale nie chcesz tego zrobić, prawda? Nie chcesz, wiem że nie chcesz. Jeżeli wciąż ze mną jesteś,  przejdę do tematu. Jakiś czas temu spełniłam swoje następne marzenie, ponieważ wybrałam się z mamą na kulinarne warsztaty Jadłonomii.  
W poprzedniej notce pisałam o tym, że spotkałam autorkę tego inspirującego bloga! I zobaczyłyśmy się po raz kolejny, w Zielonej Górze. Wiatr północy i śpiew ptaków doprowadził nas do budynku w na obrzeżach miasta. Właściwie to Google maps, ale wiatr północy brzmi bardziej tajemniczo. Stresowałyśmy się, że zabłądziłyśmy, ale trafiłyśmy na miejsce. Budynek z zewnątrz nie sprawiał wrażenia okazałego, ale środek był zadowalający. Weszłam do ładnej, dosyć małej kuchni okrytej ścianami z brązowej cegły. Na środku pomieszczenia stał duży blat z przyborami do gotowania i deskami do krojenia. Na każdej z desek leżał schludnie złożony fartuszek, czekający aż jego powierzchnia przytuli jakiegoś nieznanego mu kucharza. Przy ceglanych ścianach stały półki z przyprawami, zlewy, piece, a przy półkach kuchenki. Z lewej strony kuchni był stół z gotową zastawą na potrawy które miałam z innymi tego dnia przygotować. Zajęłam miejsce najbliżej Marty, trochę jak lizuska, ale to moja idolka i trudno mi powstrzymać fangirlowskie zapędy! Dlatego przy prawie każdej okazji próbowałam ją zagadywać, ale czasami nie wiedziałam co powiedzieć, by nie wyjść na dziwną. Jak się spodziewałam, okazałam się najmłodszym uczniem na warsztatach. Nie liczyłam na kogokolwiek w moim wieku, nie znam nikogo młodzieńczego ( Bloggerze, nie podkreślaj mi tego na czerwono, to takie ładne słowo! A nie, jednak ja po prostu napisałam to niepoprawnie, zwracam honor) człowieka który interesowałby się kuchnią, w dodatku wegańską. Ale zostałam pochwalona, ( tak myślę) że tak wcześnie zaczynam. Na samym początku każdy z nas się przedstawił, a potem Marta opowiadała o tym co będziemy przygotowywać,  o produktach które będziemy używać i jak sobie zorganizować pracę. Poznałam nowe smaki, i nowe składniki. Zakochałam się w maśle orzechowym, który także został użyty. Zawsze myślałam, że takie masło ma pełno cukru i chemii, a te które spróbowałam było w 100% z orzechów arachidowych! Przekonałam się do chilii, sosu sojowego, poznałam tempeh. Tempeh to najzdrowszy rodzaj soi, fermentowany. Smakuje ciekawie. Po wstępie podzieliliśmy się na 4 - osobowe grupy. Ja z mamą trafiłyśmy na miłe małżeństwo. Każda grupa szykowała po 16 burgerów wegańskich, każda inny i deser z kakao i awokado. Były burgery z botwiny, buraka, ciecierzycy oraz czerwonej fasoli. Poszczególne z burgerów miały inne sosy. Nasza grupa zajęła się szykowaniem burgera z buraka. Piekliśmy bułki z dyni, przygotowaliśmy tajski sos z masła orzechowego. Gotowaliśmy ponad 3 godziny, a na samym końcu zjedliśmy przygotowane przez nas dzieła. Ale to było przepyszne! Kuchnia wegańska jest bardzo tęczowa, zaskakująca, nieprzewidywalna, zdrowa i mega ciekawa. Nic nie smakuje w niej tak samo, można zjeść bardzo zdrowo i jak pysznie! To wydarzenie jeszcze bardziej mnie nakręciło na gotowanie, i jeszcze raz uzmysłowiło że to super sprawa. Jak zawsze przy gotowaniu, bardzo się zrelaksowałam, zapomniałam o zmęczeniu. Chciałabym jeszcze raz w czymś takim wziąć udział, to jedyne miejsce w którym moje ciągłe mówienie o jedzeniu nikogo nie irytuje.
Po raz czwarty zajechałam do kliniki w Hannoverze, na jeden dzień zabiegów. Miałam robiony biorezonans, natlenianie i lasery. Biorezonans polega na jak już wspomniałam wcześniej, leczeniu prądem. Chodzi tu o zachowanie równowagi protonowo - elektronowej w organizmie. My też jesteśmy przewodnikami, i wszystko musi w być w naszym organizmie w porządku. Przez strach moich lekarzy w Warszawie o te głupie, a dla nich również grozne 3 milimetry odnalezione w moim płucu, musiałam mieć wbite lasery w obrębie tego małego, nieznajomego czegoś. Polega to na tym, że przed zabiegiem piję fotouczulacz, który jest bardzo męczący i przez niego nie mogę wychodzić na słońce. Trzy minuty wystawienia czubka nosa na światłość, to trzy minuty smażenia i pieczenia po jakimś czasie. Lubię przyjeżdżać do Hannoveru, o czym wcześniej wspominałam.
 Ostatnie godziny przed wyjazdem spędziłam na zakupach w Primarku i na wesołym miasteczku. A, i porada dla waszego bezpieczeństwa na przyszłość: NIE WPUSZCZAJCIE MNIE DO PRIMARKU, albo spędzcie bardzo długi czas koczowania się za mną, i noszenia piramid ubrań.
KOTLETY Z KASZY JAGLANEJ

POTRZEBUJESZ:
- 0,5 kg pieczarek
- 3/4 szklanki ugotowanej i przepłukanej kaszy jaglanej
- blender w kształcie litery "S" 
- sól, pieprz
PRZYGOTOWANIE:
- pieczarki obrać, i przysmażyć na patelni na maśle klarowanym
- zmiksować wszystko blenderem, doprawić
- obtoczyć w mące ryżowej
Wiem, przepis zadziwiająco prosty! Ale to wszystko dlatego, że ostatnio nie miałam czasu gotować nowych rzeczy. Co chcielibyście w następnej notce? Może coś więcej o mnie? Piszcie!










Na zdjęciu Paulina, dobra koleżanka u której nocujemy w Hannoverze!




 

1 komentarze:

JAK WYGLĄDA MOJA NAUKA? NIESPODZIEWANE SPOTKANIE + GROCHÓWKA Z WĘDZONKĄ

14:28 Unknown 3 Comments




Witajcie! Właśnie jestem w szpitalu, siedzę na materacu położonym na metalowych, białych prętach, czyli tzw. łóżku. Zasnąć na nim to wyczyn, uwierzcie. Podczas prób zapadnięcia w sen aby ten męczący dzień szpitalny się skończył, przewracam się ciągle to na jedną to na drugą stronę. Poduszka na owym łożu zawsze jest albo za płaska, albo zbyt odstająca. W takim razie albo mam wrażenie, że śpię na placku albo na kołku od drewna. Cały dzień byłam podłączona do kroplówek, dawno już tak nie miałam. Po raz drugi dopiero dodaję notkę będąc w szpitalu. Zawsze nie mam na to ochoty i mi się po prostu nie chce, i to też wynikało  z samopoczucia. Tym razem, zebrałam się w sobie i wziełam się za pisanie. Książka mi się zaraz skończy, nie będę miała co czytać! Zawsze wezmę za mały zapas. Jestem tutaj od poniedziałku, a we wtorek i środę miałam badania. Na jednym z nich Pani technik mi nawet puściła Bolka i Lolka, co za rozrywki. Cała tak ścierpłam, że po dotknięciu mojej ręki miałam wrażenie, że dotykam ręki trupa. Wczoraj miałam trochę ciężki dzień. Moje wyniki owszem, wyszły dobrze, wszystko czysto, nic się we mnie nie zalęgło. Czuję się bardzo dobrze, wyniki krwi mam prawie jak zdrowy człowiek! Zapomniałam już, jak to jest czuć się tak...niezmęczonym. Żywym. Bez wmawiania sobie, oszukiwania swojego mózgu, że czuje się dobrze. Tym razem, byłam z nim zupełnie szczera.  Pomyśleć, że zdrowe osoby w moim wieku wcale nie przejmują się tym, jakie mają wyniki, podczas gdy dla mnie to sensacja i, obecnie sens życia. Podczas gdy ja traktuję moje wyniki morfologii tak, jak olimpijczyk traktuje to, jak daleko skoczy w dal. To jest jak: "Patrz, pochwalę się! Mam ileśtamnieważnewsensiededużo leukocytów! Kozak ze mnie, nie?? No, wiem!" albo "Mam mega dobre płytki krwi wow, ale ze mnie Pudzian, jest moc, jest siły kloc"  Najbardziej cieszy mnie dosyć wysoka hemoglobina. Wciąż nie jest w normie, zdrowy człowiek pewnie narzekałby na zmęczenie, podczas gdy ja czuję się jakbym spotkała w Biedronce One Direction, potem podała masło z lodówki Jennifer Lawrence, a następnie skubała fistaszki z Edem Sheeranem na trzepaku. Co do kiepskiego dnia. Nie usłyszałam tego, co chciałam. Sądziłam, że ze względu tak dobrych wyników w leczeniu i takiego postępu, już w mi w końcu trochę odpuszczą, że przejdę na chemioterapię podtrzymującą czyli już taką chyba najlżejszą jaka jest. O, właśnie w tym momencie pisania notki zmieniłam położenie. Teraz leżę już na MOIM łóżku! Nie na metalowych prętach i twardym jak zamrożony kotlet materacu, tylko na mym łożu. Dokładnie na jego skraju, oparta o moje ulubione biało - szare poduszki w dresikach skubiąc fistaszki. Idealnie. Brakuje tylko Eda Sheerana. Dobrze, skoro już jesteś poinformowany o mojej lokalizacji, przejdę dalej do tematu. Nie przeszłam na chemię podtrzymującą. Możliwe, że już wcześniej wspominałam co to takiego, ale napomnę raz jeszcze. Chemia podtrzymująca to po prostu słaba chemia. Najczęściej przyjeżdża się na nią rzadziej, trwa krócej i WŁOSY PRZY NIEJ W KOŃCU ROSNĄ. Można powiedzieć, że jak na nią przechodzisz to zaczynasz PRAWIE normalne życie. Gdybym ją teraz już dostała, byłoby jakieś prawdopodobieństwo że na wakacje miałabym już króciutkie włosy. Niepotrzebnie się nastawiałam. Po prostu uznałam, że przeszłam już chyba wszystko co możliwe, i moja wyobraznia mi nic nowego nie podpowiada, co mogliby mi jeszcze "dowalić". Ale jednak. Nie dostanę ani słabszej chemii, ani mocniejszej, tylko po prostu inną. Nie dostałam jednoznacznej odpowiedzi czy włosy które teraz minimalnie mi urosły ( czyli po prostu meszek jak u niemowlaka, albo nawet mniej i brwi i rzęsy taaakie gęste!) mi wypadną, ani czy będą rosły. Zostałam przykuta do kroplówki na 3 dni bez przerwy, pielgrzymkami co godzinę do toalety, jak dziadziuś z chorą prostatą.
Gdy pytałam Was, moja mała wataho czytelników o czym chcecie mieć notkę, dostałam odpowiedz, że na temat moich lekcji i jak obecnie wyglądają. W takim razie zaczynam wam relacjonować, czym moje domowe nauczanie różni się od tradycyjnego:
  - nauczyciele nie przychodzą do mnie wcześniej niż o 9.00 rano, nigdy nie muszę się zrywać bardzo wcześnie
- mam dużo okienek w planie lekcji, często mam np. 2 godziny przerwy
- ilość zajęć danego dnia jest zawsze różna. Czasem mam 4 lekcje, czasem tylko jedną, bo tak mi wypada w planie lub inni nauczyciele z jakiegoś powodu nie mogli przyjść. Wiem, wiem co sobie właśnie pomyślałeś. "Wow! Ale mało! Też tak chcę" Ale lekcje indywidualne trwają inaczej, są inaczej traktowane i w inny sposób się je przeprowadza. Wiadomo, nie ma sytuacji kiedy nauczyciel patrzy w tablicę egzekucyjną zwaną dziennikiem i niby to niepozornie się uśmiecha, wybierając skazańca,  mrucząc pod nosem: "Do odpowiedzi przyjdzie..." Wydawałoby się, że jego nos się przekrzywił od nieskończonego wkładania go w książki i następnej sterty kartkówek desperacyjnie pokreślonych przez uczniów. Tak jest w szkole. Na lekcjach indywidualych nie.
- nauczyciele bardziej biorą pod uwagę moją pracę na lekcji, zawsze mnie pytają, często bez oceny.
- nie mam niezapowiedzianych kartkówek
- często nauczyciele dają mi sprawdziany do domu, po to by nie marnować lekcji, które i tak musimy nadrobić przez moje częste wyjazdy
- dwie lekcje indywidualne trwają 1 h 15 min, tak mam w przypadku np. matematyki. Najkrócej trwają 35 minut, a tak średnio 60 min.
- najczęściej mam przerabiane najważniejsze tematy, tak by wyrobić się z materiałem, inaczej pewnie bym siedziała w książkach do wakacji
- wszyscy nauczyciele mnie raczej lubią, bo w sumie nie mają się za co na mnie wściekać, bo raczej nie mam jak ściągać ani jak rozmawiać z innymi przecież, nie?
- mam tylko najważniejsze przedmioty, takie jak matematyka, fizyka, polski itd. Dziwnie byłoby mieć indywidualny w-f. Jakby to wyglądało? Samotne podawanie piłki?
To chyba wszystko, co mogę napisać na temat zajęć domowych. Dodam jeszcze, że dzięki temu więcej się uczę na lekcjach, i poprawiłam się z niektórych przedmiotów. Mam również mało pracy domowej.
GROCHÓWKA Z WĘDZONKĄ
POTRZEBUJESZ:
 
- 2 szklanki grochu, namocz je przez godzinę w gorącej wodzie!
 - 2 ziemniaki
-  1 cebula
- 2 ząbki czosnku
- 4 ziarna ziela angielskiego
- 4 liście laurowe 
- 1 łyżkę majeranku
- 1 łyżeczka wędzonej papryki ( może nawet mniej, ja już nie raz z nią przesadziłam)
- 4 łyżki oleju
- 1l bulionu warzywnego 
- sól
- pieprz
 
CO MASZ ZROBIĆ:
  1. groch ugotuj osobno, aż zrobi się miękki.
  2. Ziemniaki i cebule pokrój, czosnek obierz ze skórki.
  3. Rozgrzej olej w garnku. Wrzuć cebulę, wyciśnięty czosnek, ziele angielskie, liście laurowe i wędzoną paprykę i duś na małym ogniu przez 5 minut. 
  4. Dodaj pokrojone ziemniaki oraz bulion
  5.  Gotuj pod przykryciem tak długo az ziemniaki będą miękkie
  6.  Dodaj ugotowany groch, dopraw do smaku.
To moja ukochana zupa. Inspirujacją była Jadłonomia. Smakuje jak ta wojskowa grochówka, serio! I to bez mięsa, wędzonka załatwia całą sprawę. Właśnie. Prawie bym zapomniała pochwalić się najważniejszym! Ale to zaraz. Najpierw zanudzę was tym co lubię najbardziej - jedzeniem. Odnalazłam znowu sens życia. A dokładnie, miejsce życia. Restauracja Meeze w Warszawskim Mokotowie. W końcu spróbowałam Hummus! I falafele! Matko, ile zjadłam kolorów, smaków i zdrowia! Hummus jest przepyszne, warto spróbować. Muszę się nauczyć takie robić - zaraz po serniku z tofu. Kuchnia wegańska mega zaskakuje, nie? Wyskakuje z ukrycia, i krzyczy "BAM COŚ MOŻE BYĆ SMACZNE POZA MIĘSEM" i strzela Ci tofu w twarz. Muszę tam jeszcze raz zajrzeć, tym bardziej że jest 3 minuty od mojej prywatnej kliniki, do której chodzę na moje "SPA". Będę tam zaciągać mojego tatę mięsożerce, hummus mu wyjdzie kieszeniami. Wracając do tematu. Wyszłam z mamą z owej restauracji, i zaczęłam szukać drogi przez GPS do mojej kliniki. "Idz na północny - wschód" - powiedziała nawigacja. Taak, bo ja na pewno wiem gdzie są poszczególne kierunki, co ja jestem, indianin?  Udałam się w kierunku ładnej kawiarni, która już wcześniej zwróciła moją uwagę. Po chwili zorientowałam się, że mój "niezwykły" zmysł orientacji w terenie który ma czasem problem którędy wejść do sklepu, mnie zle poprowadził. Zawróciłam, a moje oczy zarejestrowały osobę w blond koczku pochyloną w skupieniu nad laptopem. Nie. Niemożliwe. Czy to moja ulubiona blogerka? Moja inspiracja? Marta Dymek z Jadłonomii? Zatrzymałam się, i zagadałam. Tak, to była ona. Strasznie się ucieszyłam na jej widok, to było dla mnie dużym zaskoczeniem. Zamieniłyśmy parę zdań, Pani Marta ciągle się śmiała i była bardzo, bardzo sympatyczna. Powiedziałam jej wszystko, co zawsze chciałam jej powiedzieć. Szkoda, że nie porozmawiałyśmy dłużej, bo się spieszyłam na zabieg. Ale już 9 kwietnia widzimy się na warsztatach kulinarnych! Mam nadzieję, że mnie zapamiętała. Albo zapamięta, bo ja robię więcej bałaganu niż gotowania, i pewnie przy mnie postoi. 
Notka pózno, wiem. Brak energii i jakoś czasu. A, i lenistwo.


3 komentarze: