WIECZNIE DZIECKO, PRZEMĘCZONA? + KASZA JAGLANA Z CEBULĄ

15:03 Unknown 2 Comments

Hej! Chciałabym na wstępie poinformować malutkie moje państwo czytelnicze, że 5 dni temu skończyłam 16 lat! Tak, to już 16 rok mojego życia, a 17 czerwca zostało mi przypomniane, że tak na prawdę z dnia na dzień jesteśmy co raz starsi. Czas tak szybko jakoś leci, mając już te 16 lat czuję się trochę...staro. Jednak te szesnaście to już troszkę dużo. To znaczy z mojej perspektywy, wiem że ja bardzo młoda jestem. Chwilami miałam takie myśli, że może już powinnam zachowywać się, no poważniej? Ale zaraz mi te myśli znikały jak po wciągnięciu odkurzaczem, bo halo dzieckiem jest się już zawsze. Bardziej przejęłam się faktem, że ten czas tak szybko leci. Dopiero zaczynałam gimnazjum, byłam nim zestresowana a tu zaraz wskakuję do liceum. Będę jak w High School Musical śpiewać w dziwnych momentach, tańczyć na stole, a w środku meczu koszykówki mojego chłopaka reflektor rozbłyśnie na moich zawsze idealnie wyglądających włosach i z moich ust wydobędą się wspaniałe dźwięki. Dobrze wiemy, że to wcale tak nie wygląda, ale przytoczyłam moją wizję liceum jaką nosiłam w swej głowie mając te 8 - 9 lat. Znaczy, tak na prawdę wcale nie sądziłam, że gdy jesz sobie spokojnie kanapkę na stołówce szkolnej to nagle cała jadłodajnia się zrywa i zaczyna tańczyć jak gdyby nigdy nic i w dodatku wszyscy znają słowa piosenki która się wzięła nie wiadomo skąd. Miałam wtedy wrażenie, że w liceum ma się tyle fajnych przygód, że gdy już będę taką nastolatką to będę taka piękna jak Gabriella, będę miała wspaniałego chłopaka który przynosi mi pizzę przez balkon (wciąż o tym marzę, przyszły chłopaku, jeżeli to czytasz, przygotuj się )  i przyjaciół, a każdego dnia będą mi się działy różne niesamowite rzeczy. Filmy to potrafią narobić złudnych nadziei takim malcom jakim każdy z nas był, nie? Teraz, kończąc gimnazjum oczywiście wiem, że to wszystko to tylko fantazje. Na pewno każdy z nas się przekonał, że nastoletni okres składa się w większości z kompleksów, codziennie nowych problemów czy modlenia się by ten następny dzień szkolny wreszcie dobiegł końca. Dobrze, nie dramatyzujmy nie jest tak źle. To na prawdę fajny czas, ale na pewno nie aż tak jak sobie wyobrażaliśmy będąc mali. Moje ostatnie dwa lata, raczej nie były jak z życia typowej nastolatki, bywało średnio. Ale moja choroba ma na prawdę wiele plusów! Wracając do tematu. Niestety, dużo osób w tym już nie dziecięcym, chodź już nie dorosłym jeszcze okresie go nie docenia. Wiele nastolatków wmawia sobie bardzo popularną ostatnio depresję. Narzeka za bardzo  zamiast coś zmienić w swoim życiu, postarać się. Większość osób na prawdę nie wie co to problemy. Wmawiają je sobie lub wyolbrzymiają. Denerwują mnie osoby które widzą wszystko na szaro. Siedzą całe dnie tylko w internecie i się użalają nad sobą... Nie tyczy się to wszystkich. Rozumiem, że ktoś na prawdę może mieć problem. Ale mam wrażenie, że to po prostu  rozpaczliwa chęć czyjejś uwagi, lub bardzo słaba psychika. Chyba już o tym kiedyś wspominałam, ale chciałam jeszcze raz przytoczyć ten temat. Wracając do tych moich skończonych 16 lat. Mamciu, jak to brzmi. Pomyślcie: bohaterki książek, seriali i filmów najczęściej właśnie w tym wieku poznawały swoich super chłopaków, spotykały Nocnych Łowców,  przytrafiały im się super przygody lub zgłosiły się na ochotnika na Igrzyska Śmierci...(lub w wieku 17, zawsze mi się myli) No racja, tego ostatniego raczej nikt nie chciałby przeżyć. Pomijając to na końcu, według wszystkich fikcji książkowych czy filmowych to właśnie teraz zaczyna się życie (lub w wieku 40 lat, ja w tym wieku zamierzam się lepiej trzymać niż nie jedna celebrytka, mój organizm dostał już tyle kolagenu z witaminy C, że botoks mi niepotrzebny), więc czekam! Czas pójść do klubu i spotkać Nocnych Łowców jak sobie gawędzą z demonem. Kurka, byłoby świetnie dowiedzieć się teraz, że nie jest się zwykłym, prowadzącym swą nudną egzystencję śmiertelnikiem tylko kimś więcej. Zawsze marzyłam, by nagle spotkała mnie jakaś super przygoda, ratuję wszystkich i jestem bogatsza o nowe wspaniałe przyjaźnie. Ratować cały świat z opresji, kiedy wszystko jest w moich rękach. Troszkę stresujące, ale mi "pasi". Więcej napięcia przynajmniej. Za dużo fantasy, Paulinko za dużo. Jakoś te wszystkie postaci  się z największych opresji wygryzają. Niedawno pewne osoby uświadomiły mi jedną rzecz. Przez pewien czas miałam takie dręczące myśli, że moja impreza urodzinowa jest zbyt dziecinna, bo halo balony z wodą, basen, namioty... Niektórym się chyba wydaje, że skoro skończyli te 16 lat to są niesamowicie "dorośli" i za poważni na takie wydarzenia. Ale halo! Zabawa była przednia, i niech każdy kto uważał że to dziecinne, niech żałuje. Chwilami zastanawiałam się, czy nie powinnam być już "poważniejsza". Myślę, że to bzdura. Teraz, oczywiście. I dopiero teraz się wymądrzam. Zawsze jesteśmy najinteligentniejsi po fakcie, nie? Dzieckiem trzeba być całe życie (Marcia, zacytowałam Cię, będziesz sławna)! Nie chcę być jak dużo osób w moim wieku, siedzieć tylko i się patrzeć na siebie popijając piwo. Nie zamierzam poważnieć, raczej. Nie chcę być sztywna. Nie. Nigdy! Nadal marzę by powrócić do sali zabaw, cały dzień siedzieć w kulkach i skakać na różnych dmuchanych skakańcach. Dlaczego tam wpuszczają tylko do 12 roku życia?! Ja nie mam prawa się bawić?! Skandal. Zawsze na różnych festynach, gdy są dostępne atrakcje takie właśnie do skakania, jestem oburzona że mogą tam wchodzić tylko małe dzieci. Wiem, wiem limit wagowy itd. Ale nie chce mi się wierzyć, że to tyczy się wszystkich! Dyskryminacja, ludzie. Jak widzę nowe lego u mojego kuzyna, to aż oczy mi się świecą. Dzieckiem jest się zawsze.  Dawno już tak długo nie byłam w domu. Kiedy ja ostatnio byłam po za mym łożem? W kwietniu? W maju? Nie wiem. Aż się nie mogę przyzwyczaić, tyle czasu w domu! Bez przypomnień, że zaraz muszę wracać do szpitala. Wolność! To nie jest tak, że ja już więcej do Warszawy nie przyjadę. Wciąż jeżdżę na kontrole i na hipertermię. Wczoraj wróciłam. Przed północą, jak Kopciuszek. No dobra, ona nie zdążyła to nie jest dobry przykład. Byłam właśnie na moim rutynowym SPA ( hipertermii) i na kontroli. Pani Doktor mnie zbadała, a ja się jej pochwaliłam 40 basenami i tym że trenuję na brzuch i nogi parę razy w tygodniu. Była chyba bardziej przerażona, niż zadowolona. Stwierdziła, że muszę się oszczędzać bo ja się dobrze czuję, ale mój organizm może mi odmówić posłuszeństwa i trafię do nich. Ha! Na pewno. Lekarze patrzą na mnie tak jak na innych pacjentów, chodź ja od nich się zdecydowanie różnie. Czuję mega energię i nie zamierzam przestać trenować i doprowadzać mój organizm do formy. Jestem zdrowa, mam dużo siły i motywacji a lekarze niech sobie gadają co chcą. Ja swoje wiem i nie przestanę a oni niech dalej udają, że nie widzą efektów naturalnego leczenia i mnie traktują jak resztę. Ja do szpitala nie zamierzam wracać, niech się o to nie boją. Zadbałam o to i jestem tego pewna jak tego, że jak widzę przed sobą kilo czereśni to zjem te kilo czereśni. Tak pewna, jak tego że właśnie muszę siku bo dostałam witaminę C w żyłę, mój naturalny botoks. To wiara i pewność sprawią, że będzie tak jak chcę i tyle. Patrzą na mnie jak na przemęczoną dziewczynkę po prawie 30 cyklach chemioterapii, ale ja już dawno taką nie jestem. Myślę, że mam więcej siły niż nie jeden zdrowy. Do Warszawy przyjechałam także przez badanie PET ( bardzo dokładne badanie całego ciała gdy coś "świeci" znaczy, że to guz nowotworowy). Wynik za tydzień, ale ja jestem w 100% pewna że jest dobry, nie widzę powodów, by było inaczej. Zabrałam się za książkę! W sumie cały czas ją piszę, bo chciałam ją stworzyć na podstawie bloga tylko w wersji rozszerzonej. Na pewno mi to trochę zajmie, ale zawsze marzyłam by trzymać swoje dzieło w rękach, wydrukowane, pachnące, namacalne, dostępne dla wszystkich... I nie oszukujmy się, tematyka o raku się sprzedaje. Tym bardziej, że mamy na świecie co raz więcej zachorowań... I to będzie wzrastać. Pfu! Nie myślmy o tym, powróćmy od moich marzeń, nie zwracaj uwagi na te ostatnie dwa zdania, co się tam przyczepiły nie! Nie patrz tam! Nie patrzysz? Patrzysz! Nawet nie próbuj! Nie patrzysz? Dobra, biegnij dalej oczami po moim tekście. Moją książką chcę pokazać, że z rakiem żyć się DA i DA się go pokonać naturalnymi sposobami. A osoby które we mnie wątpiły, będą zazdrościć. Tak ogólnie, wątpiły. Ale te które nie wierzyły w naturalne leczenie i inne sposoby takie jak hipertemia i ECCT, będą zdziwieni. Ale się rozmarzyłam, mamuńciu. Paulina, ty ją najpierw napisz a nie uciekasz gdzieś myślami, kiszka. Dzisiaj zaskakująco krótki i prosty przepis, w którym się przekonacie jaka kasza jaglana może być pyszna! Aha! Właśnie! Prawie bym zapomniała się pochwalić! Na moje urodziny poszłam na konie! Było wspaniale, serio. Rodzina zrobiła mi niespodziankę, zawiązali mi oczy i nie chcieli powiedzieć gdzie jadę. Wyglądałam jak jakaś uprowadzona i porwana. Pamiętam wszystko z takiej podstawowej jazdy! Dziwne, że dopiero jak się schodzi z konia to nogi bolą, a podczas jazdy jest się tym tak zafiksowanym, że nic się nie czuje. Jeju, chciałabym już brać udział w profesjonalnych lekcjach!
KASZA JAGLANA Z CEBULĄ
POTRZEBUJESZ:
-  małą cebulę
- olej
- 4 łyżki kaszy jaglanej
- 1/2 łyżeczki kurkumy
- pieprz
- sól 
PZYGOTOWANIE:
1. Kaszę jaglaną opłócz. Zalej wrzątkiem, a potem trzy razy świeżą wodą.
2. Pokrój cebulę w piórka. 
3. Rozgrzej patelnię.
4. Wrzuć cebulę, dodaj kurkumę i duś aż będzie bardzo miękka.
5. Do uduszonej cebuli dodaj ( surową! nie gotuj jej!) kaszę, dolej wody, przykryj.
6. Dolewaj co jakiś czas wody, tak by kasza miała czas "mokro"
7. Duś tak aż, do momentu gdy kasza będzie miękka. 




















2 komentarze:

DZIWACZNE ZAJĘCIA, ŚLEPOTA + SOS KOKOSOWY

04:20 Unknown 0 Comments

Witajcie! Moje postanowienia, by dodawać notki co tydzień burza z piorunami trafiła. Moja demotywacja brakiem wyświetleń i takie tam... Taak, typowa gadka na początku tekstu. Czas przestać się tłumaczyć, bo to bezsensowne. Właśnie siedzę sobie na mym łożu, a do mojego (zdrowego heloł,  chodź nie dla wszystkich, ale ja swoje wiem ) organizmu leci witamina C. Ta kroplówka działa jak narkotyk. W sumie, nie tylko. Chodzę przez nią jak potłuczona do toalety, chce mi się pić... Ale to JEDYNE minusy. Witamina C, a dokładniej kwas askorbinowy nie ma żadnych efektów ubocznych. Oczywiście medycyna akademicka i lekarze niewierzący w leczenie witaminowe (że to tak w skrócie ujmę) zatwardziale twierdzą, że jest szkodliwa. Uważają, że nadmiar może zaszkodzić, uszkodzić poważnie nerki. Znam Panią doktor która uważa, że naturalne środki bardzo źle zadziałały na jej pacjenta. Pewnego razu, owe dziecko trafiło na oddział na poważne powikłania. Po pytaniach lekarzy, co się działo w domu, rodzice przyznali się do stosowania suplementów. Jak można się spodziewać, w szpitalu za zły stan dziecka zostały obwinione naturalne środki. No jak to?! Chemia miałaby zaszkodzić?! Przecież to niemożliwe, ona jest idealna i tylko ona leczy, zioła wszystko to zrobiły. Nie mówię, że lekarze twierdzą że chemia nie szkodzi, to logiczne. Chodzi mi o to, że tak są zatwardziali w swoich niesamowicie błędnych, i bezpodstawnych przekonaniach o medycynie naturalnej, że wszystko zrzucają na nią co jest bzdurą. Co do nerek: owszem jest możliwe, że mogłoby się tak zdarzyć że mogłaby zaszkodzić. Ale wiecie co? To dotyczy 2% POPULACJI. Co to są, 2%? I nawet jakby trafiłby się taki pechowiec, to myślę że są sposoby na to by te nerki ochronić. Witamina C uwalnia organizm z toksyn, wzmacnia, natlenia, działa przeciwbólowo ( serio, bywało tak że np. ból głowy mi przechodził. Cudo, cudeńko, całuski dla niej), ogólnie poprawia samopoczucie, pomaga w zwalczaniu komórek rakowych i w regeneracji kości. Gdy ją dostaję, humor mi mega poprawia, trochę świruje. Rodzice podłączają mnie do centralnego wkucia typu Broviac, wieszają zamknięcie od słoika do ogórków na lampie i leeci. Gdy chcę się przemieszać, chodzę z kroplówką jak Statua Wolności, bo nie może znajdować się zbyt nisko. Serio, tak to wygląda. Co do witaminy C, nie wspominałam wam ostatnio jakie doświadczenie przeżyłam. Następna taka w sumie dziwaczna rzecz, by dziewczyna w takim wieku chodziła w takie miejsca. Boże, jak zaczęłam. Nie ważne co sobie pomyślałeś, to na pewno nie to. Prywatna klinika, w której leczę się "dodatkowymi sposobami" ( leczę się w "normalnej" klinice,  i w dwóch prywatnych, jedna znajduje się w Warszawie a druga w Hannoverze ) zorganizowała wykłady o m.in witaminie C , ECCT i SELOLU. SELOL to polski lek, wymyślony przez profesora Suchockiego. Jak można się domyślić, jest to substancja naturalna i oczywiście, no bo jakby inaczej nie można jej opatentować. Należę do grupy eksperymentalnej, trzymają mnie raz w miesiącu w klatce, podają lek i obserwują co się dzieje... Żąrt. Ale można tak powiedzieć, że jestem takim "króliczkiem doświadczalnym". Dostaję za darmo SELOL aby sprawdzić jego działanie. Oczywiście jest świetne, co widać po moich wynikach. W połączeniu z wit C działa wspaniale. Jedyny jego minus, to spadający poziom cynku, dlatego muszę się nim suplementować. To mi tylko wyszło na dobre, mam mocne i ładne paznokcie, jeśli ich nie obgryzam ani nie skrobię ziemniaków. Takie życie kuchary, mam ręce jak rolniczka. Co do tajemniczego miejsca. Poszłam na te wykłady na temat witaminy C i SELOLU z ciocią. Przyjechałyśmy do samego centrum Warszawy, do jednego z tych fajnych wieżowców. Wow, poczułam się jak w serialach, jakbym była jakąś super bizneswoman w tym emocjonującym mieście, gdzie można gonić za karierą, zostać gwiazdą, a po chwili masz apartament koło Lewandowskiego ( Skąd ja wiem że on sobie kupił apartament w centrum? Nie pytajcie). Taak, pomyśleć że niektórzy na prawdę tak sobie wyobrażają życie w Warszawie. Ja mam przesyt tego miejsca, fu. Ciągłe korki, wszędzie daleko, "fale" czerwonego światła. No więc. Weszłyśmy do tego budynku. Środek, też całkiem niezły. Na początku nie zorientowałyśmy się jak posługiwać się windą to chyba oznacza, że to nie jest raczej miejsce dla zwykłych śmiertelników. Byłam najmłodszym uczestnikiem wykładów, czego się akurat spodziewałam. Ja to mam dziwne rozrywki. Wykłady... Ale mi się podobało! Serio, lubię słuchać o czymś co mnie i interesuje. Wykład o wit C prowadził właściciel kliniki Immunomedica a zarazem jedyny jej lekarz ( to maluteńka klinika, w lipcu będzie dopiero rok jak działa, jestem jej jednym z pierwszych pacjentów) i posługiwał się trochę trudnym językiem, ale zrozumiałam. Nie wszystko, ale mniej więcej kojarzyłam. W międzyczasie rozmawiałyśmy z ludźmi którzy są podobnego zdania o medycynie akademickiej lub takimi którzy się sami leczą, lub zachorował im ktoś bliski. Następny był wykład o ECCT ( tym moim leczniczym ubraniu) który prowadził jego producent z Tajlandii. Mieliśmy do dyspozycji słuchawki w których rozlegał się głos tłumacza. Od jakiegoś czasu bardzo spadły mi płytki krwi, co zdarzyło się pierwszy raz od jakiegoś czasu. Pomyślałam, że to może od ECCT ponieważ akurat od niedawna zaczęłam go używać. Na koniec wykładu, ciocia mnie wypchnęła do przodu, bym do mikrofonu zapytała o to samego twórcę. Wcześniej przyszykowałam sobie pytanie po angielsku, tak na sam przypadek. Ale na szczęście, mogłam zapytać po polsku, ponieważ producent również miał tłumacza. Wyszłam z tym mikrofonem, zestresowana i wszyscy się na mnie patrzyli. Nikt nie miał odwagi o nic zapytać, a tu wyszła jakaś gówniara (chodź pewnie gdyby nie moja ciocia też bym tego nie zrobiła) i bum pyta, każdy się patrzy kto to taki. Trochę się jąkałam, ale zapytałam. Przede mną zadał pytanie tylko jakiś lekarz obcokrajowiec, nikt z takich "normalsów". Po zakończeniu, parę osób do mnie przyszło z pytaniami. Rozmawialiśmy dosyć długo, a ja byłam w samym centrum tych dyskusji, czułam się jakoś tak poważnie i staro. Bardzo lubię Immunomedicę, mojego lekarza, i pielęgniarki które tam pracują. Jak to mój tata żartuje, powinnam być ich chodzącą reklamą na ulotkach, To w sumie nie byłby zły pomysł. Ja czekam tylko, aż klinika doczeka się swojej linii kubków z dr Norbertem. Lekarze w mojej klinice widzą moje dobre samopoczucie, nie mogą się nadziwić tym jak to znoszę, zachwycają się jaki to ja mam silny organizm. I wciąż ( nie wszyscy) zrzucają moje wyniki badań na to, że chemia to zdziałała. Wiedzą co stosujemy,  i sądzą że to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Aha, tylko ciekawe, że zaczynając od tak ciężkiego stadium znosiłam to wszystko tak dobrze, z takimi ogromnymi postępami. Na prawdę, szkoda nerwów na myślenie o tym. Skoro ja, taki "wybryk natury" szpitala im nie otworzyłam oczu, to kto? Jestem chodzącym, jedzącym w kółko kaszę jaglaną dowodem, że naturalne leczenie i inne zabiegi takie jak hipertermia czy przeprowadzane na mnie w Niemczech to nie jest bzdura. Potem, przez taką ślepotę, zacofanie lekarzy, przez to że ich nie uczą o diecie, o leczeniu komplementarnym dzieci umierają i cierpią. Rodzice są przekonani, że tak MA BYĆ, bo inaczej SIĘ NIE DA. Lekarz im nie powiedział, że cukier karmi raka, że dieta to podstawa i dalej wierzą, że to nie ma żadnego wpływu. Gdy słyszą, to co ja i moi rodzice robimy to oczy im wychodzą z głów,  kiwają nimi ale i tak nic nie robią bo lekarz im nic nie powiedział. Bo lekarz w to nie wierzy lub nie chce tego wiedzieć. Co to za uczony, który się na nowo nie dokształca? I nawet jak widzi powalające efekty to dalej ma czarną opaskę na oczach? Nie można w 100% słuchać lekarzy. Ale spokojnie, spokojnie panie i panowie. Proszę czytać do końca. Nie namawiam do tego, by nie stosować się do poleceń lekarza. Tylko, by jednak nie wierzyć mu we wszystko, nie godzić się na taki stan rzeczy, że NIC NIE MOŻNA zrobić. Prawie zawsze można. Wiem, że się powtarzam. Ale będę dalej powtarzać, aż się zmęczycie.
SOS KOKOSOWY ( na podstawie Jadłonomii)
Co potrzebujesz:
- 1/2 szklanki mleka kokosowego ( najlepsze to te z kartonu z firmy Real Thai)
- garść świeżej bazylii
- 1/4 łyżeczki chilli w proszku
- 1/2 łyżeczki świeżego imbiru
- 1 łyżka soku z limonki
- sól
- pieprz
Przygotowanie:
Wszystkie składniki wrzucić do miski i zblendować blenderem w kształcie litery "S". Trzymać w lodówce, najlepiej smakuje z warzywnymi kotlecikami, ale ja myślę że będzie pasować do prawie każdej słonej potrawy.











0 komentarze: