NIESPODZIANKA! + HANNOVER + KREM Z BURAKA Z MLEKIEM KOKOSOWYM
W ostatnich tygodniach dużo podróżowałam. Światowa Paulina, nie. Co tydzień w innym miejscu, mam napięty grafik jak celebrytka, co? Ciągle w podróży, tu Warszawa, tu Hannover... Jak w trasie koncertowej. Kiedyś narzekałam, że siedzę w domu. Nudziłam się, chciałam się wyrwać z mojego miasta. Teraz ciągle tęsknię za wylegiwaniem się w domu, w ciepłym łóżku i rozmyślaniu o życiu w wannie. Dziwne, że w niej przychodzą najlepsze pomysły. Moja pierwsza notka jest o tym, że wpadłam na pomysł mojego bloga właśnie w Wielkiej Misce Plusku. Powiedzmy, że to mój osobisty synonim słowa "wanna". Mimo wszystko, nie mam co narzekać, serio. Jestem w domu bardzo często w porównaniu do innych chorych dzieci. Mam na myśli te, których organizm nie jest takim pakerem i siłaczem jak mój, a ich rodzice ślepo wierzą lekarzom i nie szukają innych sposobów na leczenie. Za każdym razem gdy narzekam z powodu mojej sytuacji, próbuję zawrócić samą siebie na ziemię i przypomnieć sobie, że i tak mam lajcik. Czasem sobie nawet myślę, że jest mi w tym wszystkim za dobrze i mi się coś w za przeproszeniem w tyłku poprzewracało. Ale już chciałabym mieć te włosy!!! Ich brak jest równocześnie uciążliwy jak i oczywiście wygodny. Od 1,5 roku nie myłam włosów. Nie goliłam nóg, ani pach. Zaniedbałam się. Jak łysy, wydepilowany jaskiniowiec. Może powinnam zmienić nazwę bloga na Wydepilowany Jaskiniowiec? A może na Bujnołysa? Obmyślę to.
Powinnam zacząć tę notkę od nowiny, i od przepisu. Niestety jak zawsze wystartowałam jakimś długim, wstępem. Co do konsultacji w Szczecinie. No właśnie.
UWAGA UWAGA
Nawet ja się tego nie spodziewałam.
Dojechaliśmy pod średniej wielkości brązowy, trochę staroświecki budynek. Przychodnia. Wystawiłam moje odrętwiałe nogi na utęsknione podłoże. Moje oczy ześlizgnęły się po budynku na przeciwko. Pomyślałam, że wygląda w porządku. Sądziłam, że będzie bardziej odstraszający, zazwyczaj takie budowle aż krzyczą od środka "Tu przychodzą chorzy ludzie! Przypisujemy tabletki, zastrzyki, zazwyczaj dajemy kartkę z zaproszeniem do szpitala, gdzie dowiadujesz się brutalnej prawdy!" Ten budynek nie krzyczał. Trochę szeptał. Stał sobie cicho i niepozornie, czekając aż przestąpię jego próg, by dowiedzieć się o mojej przyszłości. Teraz dopiero zaczęłam się stresować. Zaraz nadejdzie chwila, gdy dowiem się jak i kiedy będą mnie ciąć, rozcinać i wycinać. Czy to będzie bolało, jak długo będę niewolnicą łóżka. Ile czasu nie będę chodzić, czy będę po wszystkim sprawna tak jak przed chorobą. Czy dla lekarza w Szczecinie się nadaję, czy uzna że to nie moja chwila. Marzyłam by już było po wszystkim. Ujrzałam schody prowadzące do jego wnętrza. Wspięłam się po nich.W środku czekali inni ludzie. Mamy wejść jako pierwsi. Taki plus, że nie będę długo czekać na werdykt. Czułam się, jakbym szła na przesłuchanie do filmu. Chciałam zrobić dobre wrażenie, pokazać że dam radę, że jestem gotowa na chyba najważniejszy moment w mojej karierze. Normalnie trema, jak u Sharpay Evans z High School Musical. Lekarz przyszedł punktualnie. Po około 10 minutach zaprosił nas do swojego gabinetu. Rodzice wyciągnęli moje płyty z badaniami i przekazali lekarzowi.
- Ma Pan moją dyskografię - rzuciłam zaczepnie. Lekko go rozbawiłam, to dobry znak, niech wie że jestem wyluzowana. Następne minuty oprócz krótkiej wymiany zdań, przebiegały w ciszy. Pan doktor oglądał moje "fotki" w skupieniu. Zapytał o parę rzeczy, po czym powiedział:
- Ja tu nie mam czego operować - poczułam się jakby ktoś wbił mi pięść w brzuch. Jak to? Nie nadaję się? Mam zbyt zniszczoną kość? Teraz się nie da? Dlaczego? - Jest bardzo dobrze. Nie ma potrzeby, by robić operację - W tym momencie zaśmiałam się. Nie docierało to do mnie. Bez operacji? Jak to? Czy to możliwe bym miała tyle szczęścia? Szczęściara, sama siebie zaskakuję.
- Jest bardzo dobrze. Kość z zewnątrz nie jest zniszczona, tylko w środku wygląda jak wyżarta przez mole, ale to się zregeneruje - ciągnął dalej lekarz, podczas gdy do mnie to dalej nie docierało.
- Ty to jesteś w czepku urodzona - powiedziała mama. "Nie trzeba operować?" Pytaliśmy, nie dowierzając. Dopiero Pan doktor ze Szczecina nam wytłumaczył, jaka dokładnie jest moja choroba. Okazało się, że to bardziej choroba szpiku. A przez cały czas byłam pewna, że Ewing to po prostu choroba kości, tyle że miała wiele przerzutów, m.in do szpiku. Czyli, że dobrze że miałam autoprzeszczep we Wrocławiu. Z kliniki Wrocławskiej, mam na prawdę złe wspomnienia. Ale to nie znaczy, że wszystko zrobili nie tak. Widocznie tak miało być - część leczenia we Wrocławiu, a część w Warszawie. W stolicy nie zrobiliby mi autoprzeszczepu szpiku, a we Wrocławiu tak. A skoro Ewing to bardziej choroba szpiku, to to że mam nowiutki jak auto z salonu. Nowy szpik - nowa ja. Wyobrazcie sobie taki nagłówek w gazecie! Niektórzy kupują nowe buty, samochody. Ja, zrobiłam sobie nowy szpik. Co tam, tamten się mi znudził, dlaczego nie? Wszystko miało swój cel i przyczynę. Zapytałam jeszcze, czy mogę jezdzić konno. To jedna z rzeczy które sobie obiecałam, że zacznę robić po chorobie. Zacznę w końcu robić to, o czym zawsze marzyłam. "Nie" Znowu pięść w brzuch. "Już nigdy..? " - zapytałam jękliwym głosikiem małego pisklaka któremu mama nie dała posiłku.
"Na razie. Gdy twoja kość się odbuduje, będziesz mogła. Musisz poczekać. Ulżyło mi. Serio. Przez parę sekund, na prawdę myślałam, że choroba przekreśliła moje marzenie. Ale nie. Poczekam cierpliwie, a jak wszystko wróci z moimi kośćmi do normy, w końcu będę robić to co zawsze chciałam.
- Cześć - powiedział lekarz, ściskając mi rękę.
- Cześć - odpowiedziałam, jak do kolegi, a nie lekarza. Może zachowałam się niezbyt trafnie do sytuacji, ale w tamtej chwili było mi wszystko obojętne. Nie będę operowana!!! Po dobrych wiadomościach poszliśmy na obiad, a potem spotkałam się z Kasią, która mieszka w Szczecinie.
To nie jedyna podróż z ostatnich tygodni. Odwiedziłam także Hannover. Miałam robione te same zabiegi co ostatnim razem, było dobrze. Bardzo lubię odwiedzać to miasto, jest piękne, a ludzie do których przyjeżdżam są świetni. Na pewno jeszcze tam przyjadę, na pewno na dłużej ale już gdy zrobi się cieplej. Znów odwiedzę Heide Park, na pewno. Tym razem nie za bardzo popisałam się językiem angielskim, może dlatego że zajmował się mną Dr. Mohamed. Jego akcent był zabójczo niezrozumiały, ale gdy go prosiłam by powtórzył jakoś dawałam radę. Kiedyś rozmawiałam z Azjatką, to dopiero trzeba było się wsłuchać! Pani Lidia, polka która tam pracuje powiedziała Panu doktorowi, że powinien się uczyć polskiego. Uśmiechnął się i krzyknął "dobra!". To było mimo wszystko sympatyczne. Zawitaliśmy do wegetariańskiej restauracji, zjadłam pyszne jedzenie. Ryż z grzybami Shiitake marynowanymi w sosie sojowym i chyba czymś jeszcze, oraz przepyszny deser w postaci kremu (?) z wiśni, jagód i polewy waniliowej. Pychota, chciałabym umieć takie cudowne wegetariańskie dania. Ile bym dała za talent kulinarny! Wciąż się szkolę, może kiedyś wejdę we wprawę. Może w końcu odnajdę swój talent, przydałoby się jakiś mieć.
Wybrałam się na lodowisko, pierwszy raz od prawie dwóch lat. Nie dawałam rady, przyznaję się. Mam niską hemoglobinę, cierpi na kompleks niższości, karzełek jeden. Co parę minut musiałam przystawać, bo nawet pół kółka ( a to było na prawdę spore lodowisko jak dla mnie) było dla mnie zadyszką jak u emerytki. Chwila przyjemności z jazdy dla pare dłuższych momentów wyczerpania. Nienawidzę być ograniczona, robię wszystko by żyć tak jak zdrowy człowiek, nie cackam się ze sobą. Ale niskiej hemoglobiny nie przeskoczę, chociaż w podstawówce nawet niezle skakałam w dal. To najgorsze dla mnie co może być, wtedy wejście po schodach to wyzwanie. Z takimi wynikami krwi nawet pojechałam na basen. Zrobiłam tylko 15 rundek, a to słabo patrząc na to że mój rekord to 39. ( Przy 40 dostałam skurczu stopy, czułam się jakby mi się wykręciła na drugą stronę)
Zjadłam pizze z burakiem i kozim serem! Przepyszna. Nawet nie wpadłabym na to, by upiec pizze z burakiem. Bardzo ciekawa i smaczna. Z bakłażanem równie dobra. Niech mi ktoś powie, że kuchnia wegetariańska jest nudna, to niech lepiej wyjdzie z tego bloga. O, tam na górze masz krzyżyk.
Docieram do końca notki, czyli zapraszam na przepis!!! Jak już jesteśmy w tematach hemoglobinowo - buraczanych to o to przed państwem następny przepis z tego wspaniałego warzywa:
KREM Z BURAKA Z MLEKIEM KOKOSOWYM
POTRZEBUJESZ:
- 4 - 5 buraków
- jeden kartonik mleka kokosowego, najlepiej firmy Real Thai, jest najlepszej jakości! Do kupienia w Piotrze i Pawle, choć ja zamawiam w internecie
- 1,5 litra lub 2 litry bulionu warzywnego
- blender
- 2 ząbki czosnku
PRZYGOTOWANIE:
- Buraki uparować
- Gotowe buraki pokroić w kostkę, na razie odstawić na bok
- W garnku rozgrzać olej. Wrzucić wysciskany czosnek, dusić tak przez minutę.
- Dorzucić pokrojone buraki i wymieszać
- Dolać mleko kokosowe, 1,5 litra bulionu i gotować na małym ogniu przez 10 - 15 minut.
- Zmiksować, doprawić.
Tada!!! Łatwo, prawda? A jaka zdrowa! Jak zawsze. Te ubranka na zdjęciu to ubrania w sklepie z misiami, w którym można było kupić przytulankę i ją ubrać!!! Raj.
4 komentarze: