ZMIANA PLANÓW? WARSZTATY Z JADŁONOMIĄ, ZNOWU!

Witam! Jak zawsze post później, ale mam rozsądne wytłumaczenie na swoją obronę. Dużo się pozmieniało u mnie ostatnio. Małe komplikacje w systemie. Nie mogłabym być modową youtuberką, one prawie zawsze zachowują  regularność, chociaż jak dla mnie te filmy są nudne i nie niosą żadnego przekazu. To żadna sztuka w sumie, nagrać filmik o tym co się kupiło, czy ulubieńców.... Wtedy można wydawać filmiki nawet codziennie. Moi ulubieńcy, np. czerwca za pewne wyglądaliby tak:
- witamina C
- hmm... witamina C?
- i chyba witamina C
Jak wiadomo, nie prowadzę typowego życia nastolatki, ani typowego w ogóle. Dobrze, że chociaż włosy już mam. Tylko z tyłu głowy robią mi się takie koguciki. Włosy stają mi dęba, będę musiała chyba użyć żelu jak Krzysiu Ibisz. Mam taką antenkę z tyłu, nie zginę w tłumie. Jak zobaczycie w tłoku taki sterczący badyl z głowy, to na pewno będę ja. Próbuję się nawet jakoś zaczesywać palcami  na bok, ale to nic nie daje. Taki minus bardzo krótkich włosów: wyglądasz codziennie identycznie, nie da się czegoś bardziej zmienić. Czy mam bad hair day, czy good hair day to nawet nie widać. Czesać się w sumie też jakoś nie muszę specjalnie... Nie no, spokojnie robię to. Nie zawsze ale... Kto to wie? No, teraz Wy. Wydało się. Oby Pudelek się nie dowiedział, ups.  Przejdę do sedna. Stała się rzecz dziwna, dla mnie kompletnie nielogiczna, zaskakująca i bez sensu. Coś, co przy moich "standardach" nie miało prawa mieć miejsca, ponieważ - za dużo pracuję na mój stan zdrowia. W czerwcu miałam badanie PET (bardzo dokładne badanie całego ciała).
Oczywiście, jak od roku ( leczę się prawie 2 lata, ale dopiero teraz zaczęła być pewna co do niektórych spraw) byłam przekonana,  że wynik będzie dobry. Nie do końca był. W kościach mam wszystko czyściutko (uwaga, zaraz powtórzę mój suchy żart, uwaga....) jak po przejechaniu Wanishem! Ale. W płucach mam malutkie guzki. Największy ma centymetr. Wpisali mi to jako wznowę choroby...


Ja nie wierzę, że to nowotwór. Stwierdzili, że to wznowa ponieważ mają takie procedury. Wszystko wezmą za raka. Ja wierzę, że to wcale nie to. Pewnie znów zrobił mi się jakiś stan zapalny i takie tam. Ze mną rozrywki zapewnione, zawsze coś się dzieje. Parę myśli mnie dręczy. Mianowicie, moja koleżanka miała identyczną chorobę jak ja, w tym samym miejscu. Tylko bez przerzutów. I właśnie, to w płucach jej się wznowił... Pasowałoby. Tylko, że: ja za dużo robię w kierunku mojego wyzdrowienia. Nie leczę się samą chemią, bo dla mnie podchodzi pod wariactwo (tak wiem, mocne słowo ale bez wzmacniania to za dobrze ta kuracja nie będzie przebiegała, mówiąc bardzo delikatnie) i jest mało skuteczne. No nic. Plany się pozmieniały. Nad morzem byłam krócej, w dodatku w innym miejscu niż na początku było to zaplanowane. Wynik wysłaliśmy do Centrum Zdrowia Dziecka dopiero jakieś parę dni po, w dodatku mejlowo bez żadnych telefonów do nich. Wiedzieliśmy, po prostu co usłyszymy. Jak tylko dowiedziałam się o wyniku, od razu oznajmiłam rodzicom, że NIE WEZMĘ CHEMII. Postanowiłam, że nigdy więcej nie tknę tej trucizny i kompletnie nie żałuję mojej decyzji. Swoje cykle już podostawałam, a było ich gdzieś około 30. Podejrzewam nawet, że to właśnie od chemioterapii wyskoczyło mi to coś w płucach. Mój organizm już tyle tego dostał i mimo że jest ciągle wzmacniany, oczyszczany i doprowadzany do porządku, najwyraźniej w pewnym momencie nie wytrzymał. Chemii zostało mi podanej po prostu zbyt wiele. Po wyniku w grudniu,  kiedy PET pokazał że mam wszystko czysto to dalej była mi wlewana chemia, do kwietnia. Lekarze kierowali się logiką, że "wciąż pływają w tobie komórki rakowe". Tyle, że taką logiką można się kierować do końca życia, bo w każdym z nas owe komórki są. Chemia mi na swój sposób pomogła, ale jak dla mnie więcej zaszkodziła. Kiedy oznajmiłam rodzicom, że już jej nie wezmę to widziałam lekkie wahanie w ich oczach. Nie byli na początku pewni. Ja się zaparłam i powiedziałam, że będą mnie musieli jakby co zniewalać przez sąd ( po skończonym 16 roku życia samemu można podpisywać już dokumenty dotyczące leczenia, np. zgodę na przyjęcie chemii) bo ja jej do swojego organizmu nie wpuszczę już nigdy więcej. Po krótkim czasie rodzice już byli mojego zdania i powiedzieli że będą się tego twardo trzymać i nie pozwolą na więcej chemii. Zamiast pojechać nad morze do Władysławowa, musieliśmy udać się do Warszawy na nowy, pięciogodzinny wlew kurkuminy. To taka żółta super silnie antynowotworowa i przeciwzapalna przyprawa, która nie raz była zawarta w podanych tutaj przepisach. Ma taki śliczny żółty kolor i nawet odrobina potrafi zmienić kolor obiadu. Nawet kapusta jest jakaś ładniejsza, ma coś bardziej radosnego. Nie jest już zwykłą smutną kapustą, tylko wesołą i żółtą kapustą! Kurkuma jest prawie bez smaku, więc można ją łatwo "przemycać, jak dealer narkotyków. To właśnie tą samą dostaję w żyłę, z tym minusem że nie można jej podawać w domu. Można dostać jakiegoś uczulenia, czy coś. Jesteśmy w trakcie namawiania mojego lekarza aby nam jednak pozwolił... Inaczej w każdy weekend będę musiała przyjeżdżać do Warszawy, a raczej ciężko to będzie później pogodzić. Został mi przedłużony czas ECCT ( moje lecznicze ubranie, więcej na ten temat w notce o "niesamowitym outficie"), przez które jak na razie bardzo źle się czuję. Od ponad tygodnia prawie codziennie jestem na przeciwbólowych, nurofenach i innych takich chemiach. Dostaję ciągle stanów podgorączkowych, gorączek, mam bóle mięśniowe, jestem osłabiona... Są takie dni, że bez tabletek ani rusz. Nienawidzę się faszerować, ale tym razem muszę. Dlatego nie było ostatnio notki. Od ECCT boli mnie bardzo głowa, bywa że się mega źle czuję w trakcie. Taki ze mnie wtedy zmordowany kosmita, czy czołgista z Rudego 102. (Tak wyglądam w tym stroju) Muszę je nosić o wiele częściej i o wiele dłużej, przez co na nowo muszę sobie ustalać rytm dnia. Te wszystkie dolegliwości biorą się z tego, że mój organizm pozbywa się złogów. W tym rzecz, że nie ma nic trudnego w zabiciu samego guza nowotworowego. Najbardziej chodzi o to, aby się pozbyć tych "śmieci" które po nim pozostają. Organizm musi po sobie po prostu posprzątać, jak po skończonej Bitwie pod Grunwaldem czy coś. W sumie to nie wiem, czy ktoś po tym sprzątał. Myśleli wtedy o takich rzeczach? O tym, że nabrudzili i jest bałagan? Raczej te trupy zbierali, ale czy wszystko dokładnie.. Nieważne, co mnie wzięło na rozmyślanie o Bitwie pod Grunwaldem? Dlatego te złogi wydala przez pot, gorączką walczy z nimi. Tak będzie tylko przez pewien czas, to minie... Na razie trzeba się trochę przemęczyć. Dalej leczę się dietą, suplementacją, hipertermią i wit C. Pomoże mi to oczyścić wszystko to, co robię. W Hannoverze nawet zaproponowali nam WIRUSOTERAPIĘ. To dopiero wariactwo, nie? Dla większości osób szokiem jest leczyć gorączką (hipertermia), a co dopiero WIRUSAMI. Nie wiem na czym to dokładnie polega, wiem tylko że są to zastrzyki które się chyba podaje parę razy w miesiącu, każdy jest bardzo drogi. Na razie się tego nie podejmujemy, ponieważ w Hannoverze jeszcze nie mają z tym doświadczenia. Napisaliśmy do jakiejś kliniki co się tym już długo zajmuje i może tam spróbujemy. Możliwe, że będę operowana. Próbowaliśmy załapać się w Niemczech, wiemy że to będzie dużo kosztować. Wczoraj konsultowaliśmy się w Polsce, z lekarką która się konsultuje z kliniką w Niemczech. Na razie cięta nie będę, potrzebne są dodatkowe badania. Nie wiadomo czy pojadę na obóz w sierpniu, ale po wczorajszych informacjach jest może jakieś prawdopodobieństwo, że pojadę...Eh, te wakacje miały być normalne. Trudno, przecież to tylko okresowe i wszystko się ułoży. Niedawno wróciłam z Trójmiasta, ale o tym może w kolejnej notce.
Po raz kolejny wybrałam się z mamą na warsztaty z Jadłonomią! Tym razem, nie mogłam na początku jakoś w pełni cieszyć się zajęciami, ponieważ to były już te pierwsze dni z przedłużonym ECCT i jego dolegliwościami. No, ale tabletka w gardło i dałam radę. Czułam się słaba, ale gdy wpadłam w wir gotowania, to było mi lepiej. Przygotowywaliśmy tak dziwne, skomplikowane potrawy, że nie pamiętam połowy składników które zostały użyte. Nasza grupa robiła kimchi z rzodkiewki, pieczoną paprykę z sosem mule i deser z tapioki z truskawkami. Kimchi, to taki koreański odpowiednik naszej kapusty kiszonej. Tyle, że bardzo się one od siebie różnią. Łączy je tylko fakt, że je też się kisi, trzyma w słoikach i Koreańczycy jedzą jej też bardzo dużo, tak jak my Polacy naszą kapustę. A różnica jest taka: ma baardzo dużo przypraw, kisi się je w pulpie ryżowej ( nie wiem czy zawsze, ale na warsztatach tak właśnie robiliśmy) i niekoniecznie jest to kapusta, bo było także kimchi z ogórków i z innych warzyw, ale teraz nie pamiętam jakich. Każda potrawa wymagała wiele, wiele pracy. To coś musiało odstać 15 min, to coś godzinę, to zmiksować w tym, to zmielić to uprażyć... Nie dałabym rady gotować tak na co dzień. A co to jest sos mule? Oryginalny jest z mięsem. Wegański z m.in z czerwoną fasolą i gorzką czekoladą. Ciekawe, co? Zawsze interesowały mnie takie połączenia, słodyczy z czymś kompletnie niepasującym. Weganie to wariaci. A tapioka? To skrobia z manioku. To taki krzew rosnący w Ameryce Południowej. Wygląda jak styropian, bo to są po prostu takie małe białe kuleczki. Jest bezglutenowa i bez smaku, świetnie nadaje się do puddingów, moja mam takie przygotowuje i podobny robiliśmy na warsztatach. Najbardziej mi przypadł do gustu pieczony bakłażan z farszem, makaronem i płatkami drożdżowymi. Nie ja go robiłam, więc nie wiem jakie składniki były w nadzieniu. Używamy w kuchni płatków drożdżowych, ale jakoś nigdy nie udało się nam wydobyć ich specyficznego smaku. A takiego, że to super zamiennik sera. Jeśli posypiemy nim jakąś potrawę przed upieczeniem, serio smakuje jak ser. Z racji tego, że kiedy ostatni raz byłam na warsztatach w kwietniu, to jeszcze nosiłam chustkę, obawiałam się, że Marta z Jadłonomii mnie nie rozpozna. A rozpoznała! I zapamiętała! "Swoją najmłodszą uczestniczkę warsztatów". Yay! Mimo braku sił, bardzo mi się podobało.




























WIECZNIE DZIECKO, PRZEMĘCZONA? + KASZA JAGLANA Z CEBULĄ

Hej! Chciałabym na wstępie poinformować malutkie moje państwo czytelnicze, że 5 dni temu skończyłam 16 lat! Tak, to już 16 rok mojego życia, a 17 czerwca zostało mi przypomniane, że tak na prawdę z dnia na dzień jesteśmy co raz starsi. Czas tak szybko jakoś leci, mając już te 16 lat czuję się trochę...staro. Jednak te szesnaście to już troszkę dużo. To znaczy z mojej perspektywy, wiem że ja bardzo młoda jestem. Chwilami miałam takie myśli, że może już powinnam zachowywać się, no poważniej? Ale zaraz mi te myśli znikały jak po wciągnięciu odkurzaczem, bo halo dzieckiem jest się już zawsze. Bardziej przejęłam się faktem, że ten czas tak szybko leci. Dopiero zaczynałam gimnazjum, byłam nim zestresowana a tu zaraz wskakuję do liceum. Będę jak w High School Musical śpiewać w dziwnych momentach, tańczyć na stole, a w środku meczu koszykówki mojego chłopaka reflektor rozbłyśnie na moich zawsze idealnie wyglądających włosach i z moich ust wydobędą się wspaniałe dźwięki. Dobrze wiemy, że to wcale tak nie wygląda, ale przytoczyłam moją wizję liceum jaką nosiłam w swej głowie mając te 8 - 9 lat. Znaczy, tak na prawdę wcale nie sądziłam, że gdy jesz sobie spokojnie kanapkę na stołówce szkolnej to nagle cała jadłodajnia się zrywa i zaczyna tańczyć jak gdyby nigdy nic i w dodatku wszyscy znają słowa piosenki która się wzięła nie wiadomo skąd. Miałam wtedy wrażenie, że w liceum ma się tyle fajnych przygód, że gdy już będę taką nastolatką to będę taka piękna jak Gabriella, będę miała wspaniałego chłopaka który przynosi mi pizzę przez balkon (wciąż o tym marzę, przyszły chłopaku, jeżeli to czytasz, przygotuj się )  i przyjaciół, a każdego dnia będą mi się działy różne niesamowite rzeczy. Filmy to potrafią narobić złudnych nadziei takim malcom jakim każdy z nas był, nie? Teraz, kończąc gimnazjum oczywiście wiem, że to wszystko to tylko fantazje. Na pewno każdy z nas się przekonał, że nastoletni okres składa się w większości z kompleksów, codziennie nowych problemów czy modlenia się by ten następny dzień szkolny wreszcie dobiegł końca. Dobrze, nie dramatyzujmy nie jest tak źle. To na prawdę fajny czas, ale na pewno nie aż tak jak sobie wyobrażaliśmy będąc mali. Moje ostatnie dwa lata, raczej nie były jak z życia typowej nastolatki, bywało średnio. Ale moja choroba ma na prawdę wiele plusów! Wracając do tematu. Niestety, dużo osób w tym już nie dziecięcym, chodź już nie dorosłym jeszcze okresie go nie docenia. Wiele nastolatków wmawia sobie bardzo popularną ostatnio depresję. Narzeka za bardzo  zamiast coś zmienić w swoim życiu, postarać się. Większość osób na prawdę nie wie co to problemy. Wmawiają je sobie lub wyolbrzymiają. Denerwują mnie osoby które widzą wszystko na szaro. Siedzą całe dnie tylko w internecie i się użalają nad sobą... Nie tyczy się to wszystkich. Rozumiem, że ktoś na prawdę może mieć problem. Ale mam wrażenie, że to po prostu  rozpaczliwa chęć czyjejś uwagi, lub bardzo słaba psychika. Chyba już o tym kiedyś wspominałam, ale chciałam jeszcze raz przytoczyć ten temat. Wracając do tych moich skończonych 16 lat. Mamciu, jak to brzmi. Pomyślcie: bohaterki książek, seriali i filmów najczęściej właśnie w tym wieku poznawały swoich super chłopaków, spotykały Nocnych Łowców,  przytrafiały im się super przygody lub zgłosiły się na ochotnika na Igrzyska Śmierci...(lub w wieku 17, zawsze mi się myli) No racja, tego ostatniego raczej nikt nie chciałby przeżyć. Pomijając to na końcu, według wszystkich fikcji książkowych czy filmowych to właśnie teraz zaczyna się życie (lub w wieku 40 lat, ja w tym wieku zamierzam się lepiej trzymać niż nie jedna celebrytka, mój organizm dostał już tyle kolagenu z witaminy C, że botoks mi niepotrzebny), więc czekam! Czas pójść do klubu i spotkać Nocnych Łowców jak sobie gawędzą z demonem. Kurka, byłoby świetnie dowiedzieć się teraz, że nie jest się zwykłym, prowadzącym swą nudną egzystencję śmiertelnikiem tylko kimś więcej. Zawsze marzyłam, by nagle spotkała mnie jakaś super przygoda, ratuję wszystkich i jestem bogatsza o nowe wspaniałe przyjaźnie. Ratować cały świat z opresji, kiedy wszystko jest w moich rękach. Troszkę stresujące, ale mi "pasi". Więcej napięcia przynajmniej. Za dużo fantasy, Paulinko za dużo. Jakoś te wszystkie postaci  się z największych opresji wygryzają. Niedawno pewne osoby uświadomiły mi jedną rzecz. Przez pewien czas miałam takie dręczące myśli, że moja impreza urodzinowa jest zbyt dziecinna, bo halo balony z wodą, basen, namioty... Niektórym się chyba wydaje, że skoro skończyli te 16 lat to są niesamowicie "dorośli" i za poważni na takie wydarzenia. Ale halo! Zabawa była przednia, i niech każdy kto uważał że to dziecinne, niech żałuje. Chwilami zastanawiałam się, czy nie powinnam być już "poważniejsza". Myślę, że to bzdura. Teraz, oczywiście. I dopiero teraz się wymądrzam. Zawsze jesteśmy najinteligentniejsi po fakcie, nie? Dzieckiem trzeba być całe życie (Marcia, zacytowałam Cię, będziesz sławna)! Nie chcę być jak dużo osób w moim wieku, siedzieć tylko i się patrzeć na siebie popijając piwo. Nie zamierzam poważnieć, raczej. Nie chcę być sztywna. Nie. Nigdy! Nadal marzę by powrócić do sali zabaw, cały dzień siedzieć w kulkach i skakać na różnych dmuchanych skakańcach. Dlaczego tam wpuszczają tylko do 12 roku życia?! Ja nie mam prawa się bawić?! Skandal. Zawsze na różnych festynach, gdy są dostępne atrakcje takie właśnie do skakania, jestem oburzona że mogą tam wchodzić tylko małe dzieci. Wiem, wiem limit wagowy itd. Ale nie chce mi się wierzyć, że to tyczy się wszystkich! Dyskryminacja, ludzie. Jak widzę nowe lego u mojego kuzyna, to aż oczy mi się świecą. Dzieckiem jest się zawsze.  Dawno już tak długo nie byłam w domu. Kiedy ja ostatnio byłam po za mym łożem? W kwietniu? W maju? Nie wiem. Aż się nie mogę przyzwyczaić, tyle czasu w domu! Bez przypomnień, że zaraz muszę wracać do szpitala. Wolność! To nie jest tak, że ja już więcej do Warszawy nie przyjadę. Wciąż jeżdżę na kontrole i na hipertermię. Wczoraj wróciłam. Przed północą, jak Kopciuszek. No dobra, ona nie zdążyła to nie jest dobry przykład. Byłam właśnie na moim rutynowym SPA ( hipertermii) i na kontroli. Pani Doktor mnie zbadała, a ja się jej pochwaliłam 40 basenami i tym że trenuję na brzuch i nogi parę razy w tygodniu. Była chyba bardziej przerażona, niż zadowolona. Stwierdziła, że muszę się oszczędzać bo ja się dobrze czuję, ale mój organizm może mi odmówić posłuszeństwa i trafię do nich. Ha! Na pewno. Lekarze patrzą na mnie tak jak na innych pacjentów, chodź ja od nich się zdecydowanie różnie. Czuję mega energię i nie zamierzam przestać trenować i doprowadzać mój organizm do formy. Jestem zdrowa, mam dużo siły i motywacji a lekarze niech sobie gadają co chcą. Ja swoje wiem i nie przestanę a oni niech dalej udają, że nie widzą efektów naturalnego leczenia i mnie traktują jak resztę. Ja do szpitala nie zamierzam wracać, niech się o to nie boją. Zadbałam o to i jestem tego pewna jak tego, że jak widzę przed sobą kilo czereśni to zjem te kilo czereśni. Tak pewna, jak tego że właśnie muszę siku bo dostałam witaminę C w żyłę, mój naturalny botoks. To wiara i pewność sprawią, że będzie tak jak chcę i tyle. Patrzą na mnie jak na przemęczoną dziewczynkę po prawie 30 cyklach chemioterapii, ale ja już dawno taką nie jestem. Myślę, że mam więcej siły niż nie jeden zdrowy. Do Warszawy przyjechałam także przez badanie PET ( bardzo dokładne badanie całego ciała gdy coś "świeci" znaczy, że to guz nowotworowy). Wynik za tydzień, ale ja jestem w 100% pewna że jest dobry, nie widzę powodów, by było inaczej. Zabrałam się za książkę! W sumie cały czas ją piszę, bo chciałam ją stworzyć na podstawie bloga tylko w wersji rozszerzonej. Na pewno mi to trochę zajmie, ale zawsze marzyłam by trzymać swoje dzieło w rękach, wydrukowane, pachnące, namacalne, dostępne dla wszystkich... I nie oszukujmy się, tematyka o raku się sprzedaje. Tym bardziej, że mamy na świecie co raz więcej zachorowań... I to będzie wzrastać. Pfu! Nie myślmy o tym, powróćmy od moich marzeń, nie zwracaj uwagi na te ostatnie dwa zdania, co się tam przyczepiły nie! Nie patrz tam! Nie patrzysz? Patrzysz! Nawet nie próbuj! Nie patrzysz? Dobra, biegnij dalej oczami po moim tekście. Moją książką chcę pokazać, że z rakiem żyć się DA i DA się go pokonać naturalnymi sposobami. A osoby które we mnie wątpiły, będą zazdrościć. Tak ogólnie, wątpiły. Ale te które nie wierzyły w naturalne leczenie i inne sposoby takie jak hipertemia i ECCT, będą zdziwieni. Ale się rozmarzyłam, mamuńciu. Paulina, ty ją najpierw napisz a nie uciekasz gdzieś myślami, kiszka. Dzisiaj zaskakująco krótki i prosty przepis, w którym się przekonacie jaka kasza jaglana może być pyszna! Aha! Właśnie! Prawie bym zapomniała się pochwalić! Na moje urodziny poszłam na konie! Było wspaniale, serio. Rodzina zrobiła mi niespodziankę, zawiązali mi oczy i nie chcieli powiedzieć gdzie jadę. Wyglądałam jak jakaś uprowadzona i porwana. Pamiętam wszystko z takiej podstawowej jazdy! Dziwne, że dopiero jak się schodzi z konia to nogi bolą, a podczas jazdy jest się tym tak zafiksowanym, że nic się nie czuje. Jeju, chciałabym już brać udział w profesjonalnych lekcjach!
KASZA JAGLANA Z CEBULĄ
POTRZEBUJESZ:
-  małą cebulę
- olej
- 4 łyżki kaszy jaglanej
- 1/2 łyżeczki kurkumy
- pieprz
- sól 
PZYGOTOWANIE:
1. Kaszę jaglaną opłócz. Zalej wrzątkiem, a potem trzy razy świeżą wodą.
2. Pokrój cebulę w piórka. 
3. Rozgrzej patelnię.
4. Wrzuć cebulę, dodaj kurkumę i duś aż będzie bardzo miękka.
5. Do uduszonej cebuli dodaj ( surową! nie gotuj jej!) kaszę, dolej wody, przykryj.
6. Dolewaj co jakiś czas wody, tak by kasza miała czas "mokro"
7. Duś tak aż, do momentu gdy kasza będzie miękka.